Dzisiaj dalszy ciąg procesu oswajania kolorów. Jak wspominałam, wszelkie odcienie niebieskiego do niedawna były nieobecne w mojej garderobie. Twierdziłam, że jako barwa zimna nie pasuje do mnie, kojarzyła mi się z pidżamami, ścierkami kuchennymi i nielubianym jeansem. Próbę wprowadzenia niebieskiego do szafy rozpoczęłam od przywołania pozytywnych skojarzeń – oczywiście bezchmurne niebo, niezapominajki, chabry, okładki pewnych książek. I już było łatwiej.
Tą sukienkę nazwałabym chabrową. Wykończenie srebrną nicią bardzo pasuje, niestety jest również przy szyi, co niemiło drapie. Trochę to było dla mnie niezwykłe – nagle cała na niebiesko, ale to był dobry krok, teraz już biorę niebieskie rzeczy pod uwagę przy zakupach
Wczoraj wydawaliśmy z lamvakiem przyjęcie z okazji moich urodzin. Urodziny wypadały wprawdzie w Wielką Sobotę, ale dopiero ten weekend okazał się odpowiednim terminem. Uwielbiam organizowanie imprez w moim domu. Lubię gotować dla gości, mieć tłum znajomych w mieszkaniu, być gospodynią przyjęcia. Jedynym ograniczeniem w tej chwili jest wielkość mieszkania, ale jednak na 37m2 zmieściło się i dobrze bawiło 20 osób.
Kiedy impreza jest u mnie, mam rozszerzone możliwości wyboru kreacji. Nie muszę się martwić warunkami atmosferycznymi, bo nie muszę wychodzić w stroju na dwór, nie muszę pakować licznych niezbędnych akscesoriów i dokładnie znam warunki, w jakich spędzę wieczór. Tę suknię kupiłam w VintageShop i najczęstsza reakcja na nią brzmiała: „To ślubna?”, więc wahałam się, jaka okazja będzie odpowiednia na jej debiut. Na przyjęciu sprawdziła się doskonale, czułam się w niej bardzo na miejscu, odbierając prezenty i bukiety kwiatów :) Bose stopy spod przydługiej sukni są zamierzone.
Miniona sobota była dla mnie dniem obfitującym w wydarzenia. Wczesnym popołudniem byliśmy na ślubie mojego kolegi z pracy – tak, tak, to już trzeci ślub w moim życiu. Wieczorem wybralismy się do teatru Groteska na wspaniałe przedstawienie „Mistrz i Małgorzata” – do nie dawna nie zdawałam sobie sprawy, jak ciężko dostać bilety do teatru, rezerwacje miesiąc wcześniej, sala pełna po brzegi. A późniejszym wieczorem – przyjęcie. Pomiędzy tymi atrakcjami nie było czasu, aby pojechać do domu i się przebrać, więc potrzebowałam stroju, który byłby odpowiedni na każdą z tych okazji.
Postawiłam na mój biały kostium w towarzystwie podobnym, jak we wpisie Ślubny mundurek. Dodałam wąski czarny pasek, małą torebkę i zmieniłam kapelusz na nieco bardziej wyrafinowany. Na ślubie ten zestaw został już wcześniej wypróbowany, do teatru również doskonale pasował. Na przyjęciu, które w rzeczywistości było domówką, wyglądałam wprawdzie jak z księżyca, ale zgodnie z moją zasadą: „Lepiej zbyt elegancko, niż niewystarczająco„.
Większość osób ma pewne kolory, których nigdy nie nosi. Przyczyny bywają różne – twierdzimy, że pewne barwy nie pasują do naszych włosów, karnacji, fryzury, pewnych nosić nam nie wypada, pewnych nie lubimy. Dla mnie takim kolorem jest niewątpliwie różowy, a jeszcze do niedawna nie nosiłam prawie żadnych odcieni niebieskiego i fioletu. Stwierdziłam jednak, że nie noszę ich z przyzwyczajenia raczej niż z jakiegoś bardziej racjonalnego powodu, więc postanowiłam z tym ograniczeniem powalczyć.
Dzisiaj w ramach oswajania prezentuję się w fiolecie. Kupiłam kilka rzeczy w tym kolorze, ale jeszcze nie jestem do fioletu przekonana. Nie komponuje się dobrze z resztą mojej szafy, na razie umiem z nim zestawić tylko biel i czerń. W dodatku wydaje mi się, że wyglądam w nim jakby trochę niezdrowo. Będę jeszcze próbować.
Każda długowłosa kobieta zna to uczucie, kiedy rozpuszczone włosy porywa wiatr. Jest naprawdę niezwykłe, romantyczne, oszałamiające. Wprawdzie dla włosów to szkodliwe, plącze je i wysusza, ale w końcu – to tylko raz na jakiś czas. Do tego najlepiej założyć coś, co też może powiewać. Słoneczna i wietrzna wiosna nastroiła mnie romantycznie.
A połączenie kremu i brązu to jedno z moich ulubionych. Jest eleganckie, pozwala na łączenie faktur.
Miejsca mogą wpływać na ubiór. To gdzie jestem, wpływa na mój nastrój, postrzegania świata, co odbija się na moim stylu. Pogoda, jakość chodników i komunikacji – to oczywistości, ale klimat miasta również sprawia, że jestem bardziej skłonna nosić pewien rodzaj strojów niż inny.
W Krakowie jestem od roku i od tego czasu pokochałam bardziej niż dotychczas wszelkie ludowe akcenty. Warkocze, hafty, czerwienie, zamaszyste spódnice i korale. Kraków w mojej głowie…
W pewnym okresie życia dostrzegłam potencjał w strojach, które można by określić jako biurowe. Wcześniej bowiem mój styl opierał się na przemian na inspiracjach folklorystycznych, teatralnych, fantastycznych, hippisowskich i innych wielobarwnych, zamaszystych trendach. Nagle polubiłam wąskie spódnice, żakiety, znienawidzone po dzieciństwie białe bluzki, szare barwy, spięte włosy. I wcale w takich strojach nie czuję się nudno czy sztywno. Coś w nich jest, szczególnie jeśli to nie dress-code w miejscu pracy wymaga ich noszenia, tylko z własnej woli stylizujemy się na bestię biurową.
Szary sweterek to kolejny owoc zakupów z siostrą. Jest tak wspaniale biurowy… Nie mogę tu mówić o inspiracji, ale kiedy oglądałam zdjęcia, pojawiło się skojarzenie z wspaniałą Bree z „Gotowych na wszystko”. Wspominałam już, że chciałabym być ruda?
2 kwietnia 2009 – Ten wpis jest żartem z okazji Prima Aprilis.
Kiedy zaczynałam pracę w Google, wiedziałam, że jest to firma niezwykła, która da mi wielkie szanse. Nie spodziewałam się jednak takich atrakcji:
Przedstawiam kilka zdjęć z pierwszego dnia pracy na Wawelu. Jedyne, co mnie martwi to, że moje zwykłe ubrania będą teraz tak rzadko wykorzystywane, skoro nie mogę w nich chodzić do pracy!
Rycerz i halabardnicy na zdjęciach to moi koledzy z pracy.
Pepitka to zdecydowanie ciekawe słowo i ciekawy wzór – zazwyczaj określany jako dwukolorowa kratka, często drobna i w kontrastowych barwach. Moim zdaniem jest to jednak określenie kiepskie i niedokładne, wynikające z tego, że wzór pepitki bardzo trudno jest opisać. Są to takie dziwne figury w różnych kolorach dopasowujące się do siebie jak puzzle. Najbardziej popularna pepitka jest czarno-biała i zdobi tkaniny wełniane. Podobno wymyśliła ją Coco Channel. Natomiast samo słowo pochodzi z języka hiszpańskiego, gdzie pepita to pestka, pypeć (u ptaków), bryłka złota. W języku angielskim pepitkę określa się jako dog-toothlub shephard’s plaid. Ciekawe. Czy to kształt pojedynczego puzzla ma przypominać psi kieł? Czyżby pasterze nosili opończe w pepitkę?
Moja pepitka jest drobna, czarno-biała i doskonale łączy się z czerwienią. Zdobi miękką prostą w kroju sukienkę, która wymaga wyrazistych dodatków, by zaistnieć. Czy tutaj istnieje?
Nie umiem kupować bluzek. Bluzek, sweterków, koszulek – ogólnie fragmentów garderoby służących do odziania tylko górnej części ciała. Mam wrażenie, że sklepy są pełne pięknych spódnic i sukienek, ale z bluzkami jest źle. Nic mi się nie podoba, wszystko wydaje się źle skrojone, nie na moją figurę, w ogóle jakieś banalne i nudne. Jeśli już zwrócę na coś uwagę, to jest to bluzka biała albo rozmiarówka kończy się na 40. Zdaję sobie sprawę, że to tylko jakaś blokada, subiektywne wrażenie, związane z tym, że w sukienkach wyglądam najlepiej, a spódnice są ogólnie łatwe w dopasowaniu.
Potrzebowałam pomocy, bo ilość spódnic w szafie rosła, ale nie miałam czego do nich nosić. Z pomocą przybyła moja niezrównana siostra, która na zakupach odciągała mnie od spódnic, a ciągnęła do bluzek i przekonywała, że nie są takie złe. Zaowocowało to czterema nowymi bluzkami, które rzeczywiście nie są takie złe. Przedstawiam dziś jedną z nich: